Strona:Klejnoty poezji staropolskiej (red. Baumfeld).djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
FIRCYK.

Tylkobyś się nie pieścił. Cóż tu u was na wsi?
Zdrowsi, bogatsi od nas; lecz my za to żwawsi.

ARYST.

A w Warszawie co słychać?

FIRCYK.

Źle bardzo, pomorek.

ARYST (uląkłszy się, odskakuje).

Na ludzi?

FIRCYK.

Jeszcze gorzej.

ARYST.

Przebóg!

FIRCYK.

Na mój worek:
Zgrałem się, jak ostatni — szeląga przy duszy...
Ci nasi kartownicy gorsi od Kartuszy;
Złapawszy mię onegdaj, nie puścili póty,
Aż z ostatniego grosza zostałem wyzuty;
W sześciu taljach trójka, banku faworyta,
Tak mu była przyjazna, a mnie nieużyta,
Żem na nią przegrał razy dwadzieścia i cztery....

ARYST.

To być nie może, chybaś wpadł między szulery.

FIRCYK.

Tak dalece, że w jednej godzinie, gotowem,
Hollenderskiem, ważącem złotem obrączkowem
Przegrałem tysiąc dusiów — a co mi w szkatule
Brakło, musiałem wydać weksel na trzy króle,
Na kontrakty do Lwowa ale będę w Dubnie;
Zje kata kto mnie złapie, a tembardziej skubnie;
Lecz wreszcie martwi mnie to... straciłem tak wiele.

ARYST.

Oj trzebaby, trzebaby waści w kuratelę...
Czy można, przy lak zacnem młodzieniec imieniu!