Strona:Klejnoty poezji staropolskiej (red. Baumfeld).djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
BASIA.

Nic z tego nie będzie.
Wsak wies, kiej u nás był tu po kolędzie,
Powiedziałam mu wyraźnie,
Ize ja się z nim nie drážnie,
Ale mu sceze mówię, ze, jak djábła, jego
Nie cierpie, i ze pójdę za Stasia mojego,
A ze on nie chce wiezyć, ze tak jest uparty,
Niech go biorą carty!
Jak psyjdzie, tak pójdzie s kwitkiem.

STACH.

Dobze to, moja Basiu, ale gdy s tem wszytkiem,
Ociec cię musić będzie, albo tes macocha?

BASIA.

Ociec tego nie zrobi, bo mnie mocno kocha,
A matuli zaś powiem: matulu, słuchájta,
Kiej wam tam górál miły, to se go kochájta,
Ja zaś wej za górála niechce pójść i kwita,
A jak mnie gwałtem weźmie, pozná, zem kobieta.
Tak go gryść, tak carłowsko zyć-em z nim gotowa,
Ze mu za jeden tydzień, jak kadź, spuchnie głowa;
Otósto tak jej powiem, i na tem się skońcy.
Nie bój się mój Stasieńku, nic nas nie rozłący,
Jeśli się nie nawiną inne pseciwności.

STACH.

Basiu, cylis ty nie znás całej mej miłości;
Jako węgiel, skropiony wodą, bardziej pazy,
Jako wiatr, rozdymając ogień, lepiej zazy,
Tak me serce więksego doznaje płomienia,
Kiedy mi się fortuná w pseciwną zamienia.

BASIA.

Jus se wej nie gryź głowy, jus já w to poradzę,
Ze tego natrętnego górála odsadzę;