Przejdź do zawartości

Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świata zamkniętego w czterech ścianach, skąd wyklucza się — zapominając o nim — wielki i ważny świat zewnętrznej przyrody, promieniowało najsilniej z pewnego okienka o spuszczonej zasłonie. To okno wyglądało na tle nocy niby zwykła matowa szyba; tuż przy białej zasłonie wisiała klatka, a każdy jej szczegół, każdy drut czy grzęda, nawet wczorajsza kostka cukru o zaokrąglonych kantach, rysowały się bardzo wyraźnie. Puszysty mieszkaniec klatki, siedzący na środkowej grzędzie z łebkiem głęboko schowanym pod skrzydło, zdawał się tak bliski, iż Kret i Szczur mieli wrażenie, że mogliby go łatwo pogłaskać gdyby zechcieli; nawet delikatne końce jego nastroszonych piórek odcinały się jasno na oświetlonym ekranie. Kiedy mu się przyglądali, śpiący ptaszek poruszył się niespokojnie, zbudził się, otrząsnął, i podniósł łebek. Zobaczyli rozwarty dziób, ziewający jakby z nudów; ptaszek rozejrzał się, wsadził znów łebek pod skrzydło a zburzone pióra stopniowo osiągnęły doskonały spokój. W tej chwili ostry wiatr uderzył z tyłu na zwierzątka, drobne ukłucia lodowatego deszczu zbudziły ich jakby ze snu. Kret i Szczur uświadomili sobie, że stopki mają przemarznięte i łapki zmęczone, a od domu dzieli ich daleka i żmudna droga.
Kiedy wydostali się za wieś, tam gdzie kończyły się nagle budynki, doleciał ich z mroków po obu stronach drogi zapach przyjaznych pól, dodając sił do przebycia długiej przestrzeni — przestrzeni, za którą leżał