Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Poezje Ser. 8.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pełzałem, nędzny, w niskim życia lesie,
związane mając w pęto obie ręce —
słuchałem słowa, skąd je wiatr przyniesie,
choćby się w wilczej rodziło paszczęce —
błądziłem okiem niemem po bezkresie,
głupi, spojrzenia szukając mej męce —
trzody, pędzonej po pastwisku, wspólnik,
w żyłach bez własnej krwi — skuty niewolnik.

Wśród cudnych widzeń Piękności na oczach,
poprzez różowo marmurowe ciała,
przez blask świecący, jak złoto, w warkoczach,
za wzrokiem lśniącym, jak staw, kiedy pała,
południa światło zwierciedląc w roztoczach —
mnie smutna, ciemna żałoba widniała,
mara, w źrenice wbita wiekuiście,
w czarny owita płaszcz i w zwiędłe liście.

Widziałem Życie — lecz ono odległe
grało ode mnie, znaczonemu nocy —
i myśli moje, jak konie rozbiegłe,
jeden trzask bicza spędzał do bezmocy —
wstyd mnie pożerał — moją własną cegłę
kładłem, budując cudzym do pomocy
piersiom warownie i wznosząc budowę,
z której mróz padał na pierś, noc na głowę.

Jak Dant, przez piekło kroczyłem za życia —
a tem okropniej, że czułem rąk siłę —
lecz w sercu wszczęły mi się pleśnie gnicia
i żyjąc — czułem pod sobą mogiłę — —
i te cmentarne, przytłumione wycia — —
i te wyziewy wnętrzne, trupie, zgniłe — —
i to poznanie nikczemne, padalcze:
że nie o życie ja — — lecz z śmiercią walczę!