Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bała się ludzi, bała się księdza wikarego, który po imieniu i nazwisku wywoływał z ambony „ladacznice“, trędowatemi przezywał i wdawać się z niemi, jak z zapowietrzonemi bronił, bała się nieszczęścia swego i swojej niedoli — trzeba się było gdzieś podziać.
Raz w południe, w niedzielę, siadła Hanka na drzewach za karczmą i zaczęła płakać. Płakała tak, że mało jej oczy ze łzami nie wypłynęły, a potem zarzuciła chustkę na siebie i poszła. Szła przed siebie, ku górom, sama nie wiedząc dokąd idzie? Szła, aby iść.
Drogę ku Gąsienicowym Stawom znała, bo tam pasała krowy. Tam się więc zwróciła. Na Skupniowym Upłazie śnieg był wyżej kostek, ale Hanka szła. Zaczerniały przed nią szałasy. Miły, mocny Boże, jak jej tu bywało dobrze! Co się tu człowiek uweselił, co się naśmiał! Pasał tu Wojtek i tu się zalubili na Hanczyne nieszczęście. Pasała tu także i Wawrzkowa Brońcia i Marysia od wody. Nieraz poszły za Zielone z krowami, pokładły się twarzą do słońca i śpiewały, aż się echo po Kościelcu głosiło. A słońce tam chadzało po zieleni, takie jasne, aż radość była patrzeć. Gdzie się obrócić, to krowy czarne, albo cisawe, ztąd i ztąd dzwonią, a tam po turniach wysoko, po upłazach Wojtkowe owce bielą się,