Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy, kiedy go kupił, zdawało się, że będzie im dobrze w życiu...
Wziął list ojca w rękę: każde słowo, każdy wyrzut falę krwi rzucał mu do piersi. Lękał się, że padnie rażony apopleksyą, bo te wyrzuty wszystkie były niesprawiedliwe naprawdę, choć się pozornie słusznymi wydać mogły. To nie był winien on, to było winne nieszczęście. A zresztą on nie miał już żadnej wiary, żadnej nadziei. Trzeba było skończyć i moment ostateczny już nadszedł. Miał do wyboru tylko dwie drogi: albo rodzice, albo on. Sam dla siebie zarobić potrafi, jeżeli nie będzie całych prawie swych dochodów obracał na utrzymanie domu.
— Oni, albo ja — myślał — jedną stronę trzeba wybrać. Życie moje nie przyda im się na nic, nie wybawi ich, nie ocali, ale ocalić ich może moja śmierć. Dopóki ja będę żył, świat obowiązek utrzymania ich, żywienia, składa na mnie; gdy mnie nie będzie, poczuje się przecież sam w obowiązku względem nich. To już nie będą rodzice, tylko ludzie. Śmierć moja wywoła wrażenie, przypomni sobie o nich rodzina, która teraz spokojnie może się zasłaniać mną, „dorosłym i tak utalentowanym synem“. Do walki dalszej nie mam już poprostu sił, za wielem przeszedł; trzebaby cudu, abym żywy mógł fatalnemu po-