Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyć, i zamykał oczy, aby je otworzyć za chwilę z uśmiechem, do innego promiennego życia...
Ale to nie był sen.
Więc długie lata wrzał w nim bunt, walczył, miotał się, szarpał, miał nadzieję zwycięstwa... Zawiodła.
Potem przyszła rezygnacya, obumarłość jakaś, apatya, nieme ale śmiertelnie bolesne: niech się co chce dzieje!
I jak dawniej, kiedy nowe nieszczęście na jego rodzinę lub na niego spadło, dziwił się, że jeszcze gorzej być może, niż dotąd było; tak teraz dziwił się tylko, że nie jest jeszcze tak źle, żeby już gorzej być nie mogło, żeby już po prostu poza tem złem była otchłań... Boć przecież dotąd jeszcze ani na pół sparaliżowany ojciec jego, ani matka znękana i zgnębiona nieludzko, nie byli ani chwili głodni, ani chwili bez dachu nad głową. Ale teraz taka chwila już chyba nadeszła.
Wszelkie środki były wyczerpane. On sam od tygodnia nic ciepłego w ustach nie miał, oni za parę dni nie będą mieli za co chleba nawet kupić. Już ostatnia musiała być potrzeba, kiedy matka sprzedała żydówce ten złoty krzyżyk; wiedział, że byłaby wolała pół życia dać, niż to utracić...