Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

źle? Ale i co ja jestem winien, że mnie jest źle i że im jest źle?...
— Można? — ozwał się gruby głos za drzwiami pracowni.
— To ty, Krążel? — spytał Merten.
— Ja.
— Wejdź.
Wszedł Krążel, kolega Mertena, o rok od niego starszy, chłop z pochodzenia, co odrazu poznać można było po rysach twarzy, rękach i budowie ciała. Z jednym tylko tym Krążlem Merten żył bliżej; zbliżało go doń to, że obaj byli bardzo biedni, najbiedniejsi w całej majsterszuli. Tylko o ile Merten usiłował pozorami okryć swoją nędzę, o tyle Krążel nic sobie z niej nie robił, owszem, afiszował się z nią na każdym kroku.
— Cóż, ty szlachcicu? — rzekł, siadając na odwróconej dnem do góry pace od węgli — Cóżeś taki zły?
— Nic. Miałem listy.
— Z domu?
— Iz domu i od Karola Dalińskiego.
— Tej bestyi wiedzie się podobno archanielsko?
— Tak.
— Taki but! Nie mówię o tobie, ale nawet ja mam więcej talentu, niż on. Czy nie?