Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przypłynąłem tu dziś statkiem z Rivy. Nagie, skrzesane, czerwonawe skały, wązki wbieg jeziora między te piętra, ze wszystkich stron góry ogromne i niezmiernie puste; wszystko to czyni Rivę, mimo południowej strony świata, posępną. Góry są czasem za ciężkie, nawet dla nas, górali z pochodzenia. Czasem dusza potrzebuje szerokiej przestrzeni, szerokiego powietrza, aby się po niem tułać mogła i przed samą sobą uciekać; czasem potrzebuje takiej łagodnej zieleni, aby się mogła kryć sama przed sobą w gąszczach; czasem potrzebuje także takiej cichej wody, która ma kolor jednej ogromnej łzy...
Vogue la galère!... Vogue la galère!...
O tej porze mnóstwo Niemców się żeni i przewłócza swoje miodowe miesiące po Alpach i Włoszech. Spotykałem takie pary w wagonach w Tyrolu, spotkałem w Rivie, miałem na statku i tu w tej małej włoskiej mieścinie spotykam. Wszyscy są dziwnie ordynarni, bezceremonialni i niezajmujący; mniejsza już o to, że co dwudziesty trzeci Niemiec nie je ryby nożem. Nie żenują się tak, że gdzieś koło Franzensfeste byłem pewny, iż będę świadkiem sceny, o której lubią marzyć młode i stare panny. Byli bardzo blizko siebie i on wśród pocałunków coś jej szeptał. Mówiłże jej w języku Heinego: „Ty moja, ty moja, ty