Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z błękitnej wody blask, jakby pod wodą mieszkały potworne delfiny, promienne strumienie z nozdrzy rzucające. Na morze poczęły teraz padać złote, czerwone, niebiesko-ponsowe strzały, oszczepy, wielkie tarcze i niezmierne łuki, które w mgnieniu oka zmieniały się w labirynt różnobarwnych, olbrzymich wstęg, w taką zamieć światła, że się zdawało, iż tysiące tęcz, urwanych pod ciężarem swych kolorów, padło na morze i splątało się, jak igrające węże.
Z za gór, jakby od płonącej floty, uczyniła się na niebie łuna i poczęły wybiegać na nie płomienne obłoki, nakształt oderwanych, palących się żagli, które wiatr niesie.
Wreszcie wyszło słońce, wielkie, promieniste, słońce, które widywało nagą Dyanę i kąpało w swem świetle cudne członki nimf z jej orszaku, słońce, pod którem Shelleyowi ukazywały się wizye z mgły, kryształu i błękitu, słońce...
Hrabina van Loos-Craffen, moja sąsiadka, która miała z takim samym widokiem okno i taki sam balkonik przed niem, jak ja, wyszła i pokazała słońcu swój ładny, nudny i znudzony profil. Zeszedłem z ganku.
Znalazłszy się na ulicy, skręciłem w stronę Pauzylippu. Neapol, oprócz wszystkich piękności i osobliwości, oprócz kapuańskiej Wenery, Pompei