Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świecie; otóż ztamtąd widziałem wschód słońca na morzu.
Wychodziło z za gór, które w porannych oparach wyglądały, jak niebieskie mgły, zmieszane z białemi; z za skraju ziemi ukazywały się blaski żółte, pomarańczowe i złoto-czerwone. Niebo od wschodniej strony dziwnie dalekie, subtelnego, przejrzystego, zielono-złotawego tonu, błękitniało powyżej, świecąc w głębi kopuły jedną srebrną gwiazdą, jak ćwiekiem z Chrystusowego krzyża. Trwało tak chwilę, a potem blaski podniosły się nieco i nie zmieniając barwy, poczęły tylko do niej ogień przybierać; płomieniały coraz bardziej, aż wreszcie blask ognia przepoił je i nawskróś przelśnił.
Tymczasem na morze, które było dotychczas zupełnie białe, jakby śniegiem mlecznym pokryte, spadł jakoby srebrzysty szron i poczęło świecić. Białe opary zeszły górom do stóp, a te jęły brać w siebie róż i purpurę, stając się u wierzchołków modre i promienne. Raz jeden tylko widziałem taką grę oświetleń porannych na górach.
Wtem padł na morze smug złotego światła i ziskrzył się, jakby przeleciały tędy rumaki Pozejdona i iskry z fal kopytami skrzesawszy, złoty gościniec zostawiły za sobą. W chwilę potem rozdarła się nagle śniegowa płaszczyzna i trysnął