Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszedł na chodnik, którym się szło ku kapliczce, przez pastwiska.
Przystanął i rzekł: Nie pójdę! — i znowu szedł dalej.
Coś go pchało naprzód. Za pastwiskiem zamajaczyły w zmroku rosnące z rzadka jałowce, świerczki drobne i modrzewie. Już słychać było szum rzeki.
Niebo rozjaśniło się nieco i w górze pokazał się księżyc, okrągły, mglisty, ołowiany.
Grześ nie zdawał sobie sprawy, co się z nim dzieje. Czuł w sercu okrutną, chłopską zaciekłość ku nieboszczykom bratu i jednocześnie mus zbliżania się ku kapliczce.
Wtem drgnął i stanął... Zdawało mu się, że prócz szumu wody i wiatru słyszy głos jakiś, jakiś dźwięk. Zląkł się i chciał zawrócić, ale owa dziwna moc, która nim owładła, pchnęła go naprzód.
Tymczasem dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy — był to dzwonek. — Grzesiowi włosy podniosły się na głowie; między świerczkami zabieliła mu się martwą białością, w księżycowym poblasku kapliczka nad głębią. Pot zimny wystąpił mu na czoło, a w piersi zatamował mu się oddech; w kapliczce był ktoś i dzwonił. Stanął i jeszcze raz chciał zawrócić, ale jakaś