Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gruby pokład świeżych, smolnych polan leżał na głazach.
Wtedy Maryna wyjęła z kieszeni serdaka krzemień, krzesiwo i hupkę, skrzesała iskry i podpaliwszy chraści, podsunęła ją pod stos drzewa.
— Maryna, rany Boskie — mówiła Teresia — dyj my krzcone... świenconom wodom.....
Nie długo czekały: ogień chwycił się żywicznej smreczyny, języki ogniste poczęły obiegać białe drzewo, pełzać po niem, lizać je, wyginać się, jakby z sino­‑czerwonej blachy były i wystrzelać ponad nie i z pomiędzy polan, podobne do wiatrem chwianych czerwono­‑złotych kwiatów o ostrych końcach.
Naówczas, gdy się stos dobrze rozpalił, przystąpiła Maryna ku małemu byczkowi, który stał obok uwiązany u jodełki, postawiła na ziemi garnek miedziany i zabiwszy obuchem byczka, poderżnęła mu nożem gardło tak, iż krew ściekała w miedź.
Następnie rozćwiertowała byczka i część po części na ogień rzuciwszy, postawiła wśród płonących polan garnek z krwią i wznosząc ręce do góry, krzyknęła głosem wielkim:
— Jédźcie i pijcie!...
— Maryna! — ozwała się Teresia, zaczynając dygotać.
Ale Maryna jakby nie słysząc, wołała z oczami ponad las w niebie utkwionemi: