Strona:Karolina Szaniawska - Sąsiadka.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Uspokojona dobrym humorem ojca, zaczęłam się śmiać, Zosia zrobiła potulną minkę, przejeżdżający dorożkarz zatrzymał się pod bramą.
— Nie potrzeba — rzekł Kazimierz — chodźmy, ja będę przewodnikiem.
— Ależ na takie zimno! dziewczęta się pochorują!
— Ręczę za zdrowie pań — upiera się wujaszek, obładowany jak wielbłąd w pustyni, i skręca w bramę sąsiedniego domu.
— Tu?
— Tutaj?
— Tak blizko! — wołamy wszyscy razem, jak gdyby na komendę, a ja zaczynam poprawiać loczki z któremi wiatr niemiłosiernie się obszedł, pan Kazimierz podał rękę Zosi, ja ojczulkowi i znaleźliśmy się niebawem w porządnie, a nawet z komfortem urządzonym saloniku, witani serdecznie przez panią domu i jej męża, wysokiego mężczyznę o ślicznych czarnych oczach, który nie czekał sposobnej chwili, lecz zaraz na wstępie przedstawił nam gromadę dzieci tłustych i rumianych, jak chłopskie pacholęta. Nudziło mnie to trochę, niechcąc jednak sprawić przykrości ojcu i mamie, żawiązałam rozmowę z pięcioletnią dziewczynką, która śmiało do mnie przybiegła.
— Czy kochasz małą siostrzyczkę? — rzekłam, sama nie wiedząc od czego zacząć.
— Którą? czy tę co to ją bocian przyniósł? — szczebiotało dziecię — niebardzo ją kocham, bo jest