Strona:Karolina Szaniawska - Ostatni wtorek.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   11   —

Wszak to „Ostatni Wtorek“.
Ostatni dla tych, którzy przez całe kilka tygodni myśleli jedynie o zabawie, ostatni dla różnych poważniejszych kombinacyj, ale nie ostatni dla licznych trosk, jakie życie nad stan sprowadza.
Lecz dziś nie pora do smutnych rozmyślań. Długi szereg przykrych refleksyj z towarzyszeniem łez i narzekań przyjdzie kiedyś, w bardziej właściwym czasie — bawmy się tymczasem, bawmy... Czy ta zabawa jest istotnym obrazem naszych uczuć, echem wesołości jaką w sercu nosimy, czyli też odurzamy się chwilowo, by stłumić bolesne westchnienia, zagłuszyć jęki drugich, lub zamaskować własną niedolę, — mniejsza o to, bawmy się jak najgłośniej...
Przed wysoką kamienicą, sanki zatrzymywały się co chwila. Stara stróżka stoi w bramie, chucha w zmarznięte ręce i liczy. Wszak to dla niej żniwo.
Każda para sanek przywozi, co najmniej dziesiątkę. Mniejsza, że co chwila opuszczać trzeba ciepłą izbę, gdyż Tomasz strasznie jakoś zaniemógł i ruszyć się nie może; że nie trudno przy takiem gwałtownem ochładzaniu się, o tyfus lub coś podobnego, bo kto przez lat tyle przywykł powtarzać toż samo, ten się choroby nie obawia.
Na parterze u „samego pana“ wielki bal dzisiaj — kucharka mówiła, że zaręczyny najstarszej córki. Na pierwszem piętrze u kupca, także zabawa; — na drugiem również tańce, bo tam często skaczą — a i w suterenach stara maglarka wyprawia sute przyjęcie; muzykę sprowadzono zaraz po południu, bo ktoby tam dziś maglował. Tylko w pokoiku od podwórza ciemno jeszcze. Tomaszowa zapytywała kilkakrotnie czy lampę zapalić, ale nie otrzymawszy odpowiedzi, zła trochę wychodziła do bramy pocieszając się nadzieją obfitego plonu. Ciszę w pokoiku, po każdem odejściu Tomaszowej, przerywał tylko stary zegar, który chrapliwym tonem gdakał niestrudzony, podobny w tem do zrzędy, który nudzi i łaje bez wytchnienia. Wreszcie niebieskawy płomyk zapałki rozjaśnił ciemności — lokatorka tajemniczego pokoiku zapaliła świecę.
Jest nią zgrzybiała prawie staruszka. Czas który odebrał jej włosy, zęby, rumieńce i gładkość lica, a szerokiemi bruzdy poorał twarz i czoło, pozostawił jej przecież najwyższą, najcenniejszą urodę, która jest wiernem odbiciem zacnej duszy, zwierciadłem czystego sumienia. — Te blade wygasłe oczy, były pewno