Strona:Karolina Szaniawska - Moja pierwsza wycieczka krajoznawcza.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sanie, wkłada kapelusz, olbrzymiemi strzałami na wylot go przebija, by grozić w każdej chwili całości cudzych oczu, tak bowiem każe moda. Przy stole zasiadła staruszka o sympatycznej fizjonomji, uśmiechnięta ale zarazem skupiona i, powoli, z namysłem, kładzie pasjans. Otoczyła ją gromadka dzieci. Patrzą, a patrzą: co też z tego będzie?...
Niemowlę z kolan matki rączkę do kart wyciąga. Obrazki przypadły mu do gustu; chciałoby je dostać. Ale stare dziecko ich nie odda. Obrazki zmięte, zaplamione, są może jego ostatnią ucieczką i radością, jedynem towarzystwem...
Rozkłada karty, zbiera, tasuje długo, by znów uroczyście w dwa, trzy, cztery rzędy na stole ułożyć.
Gorąco dokucza coraz bardziej; wychodzę w pole. Urodzaje niezgorsze: jęczmień zwłaszcza, młody wąsal, bardzo bujnie się rozrósł, lny błękitnieją, pachnie siano, w stogi ułożone.
Pierwszy dzień lipca, więc zboża już dochodzą. U nas gdzieniegdzie, wobec upałów tegorocznych, wcześniej rozpoczęto żniwa, tu za jaki tydzień kosy dzwonić będą, Słychać wołanie przepiórki-gosposi, po łące stąpa bociek; wróble świergoczą na wiśniach jeszcze niedojrzałych.

(d. c. n.)