gę powonieniem, — czułem dym. Niezadługo posłyszałem głosy. Na pnie drzew padały odblaski ognisk obozowych. Przed sobą ujrzałem coś nieokreślonego, przypominającego mur; to „coś“ było wysokie i nie do przebycia. To kurdyjskie zasieki otaczały obóz. Prawdopodobnie miały jedno tylko wejście. Przez trzy długie godziny zbadałem cztery strony zasieków, jednolitych jak bryła.
Zasieki składały się ze spiłowanych pni; szpary zapełniono gałęźmi, liśćmi i roślinami! Wszystko to, zbite, utworzyło nieprzebytą masę. W tym zwartym kwadracie stały chaty Kurdów! Wejście do obozu, zagrodzone mocnemi żerdziami, leżało z północnej strony, przy strumieniu, zraszającym dolinę. Gdy już wszystko dokładnie wryłem sobie w pamięć, wróciłem do Halefa. Niełatwo było skradać się po lesie w nocnych ciemnościach — dziw, że nie przetrąciłem sobie kości. Wróciwszy, dokładnie poinformowałem małego Omara, który czekał na mnie z niecierpliwością. Spożyliśmy posiłek i ucięliśmy krótką drzemkę. Obudził mnie mały hadżi.
— Sihdi, jestem tak zdenerwowany, — zwierzał się cicho — nie mogę usiedzieć. Tęsknię za walką.
— Mam nadzieję, że nie weźmiemy w niej udziału, — odparłem. — Tymczasem pozostaniesz tutaj. Ja zaś udam się w pobliże obozu.
Ręką wyczułem położenie wskazówek mego
Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/133
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
117