Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

le nieciężkie zadanie. Idziemy oczywiście na pewną śmierć.
— Patrzysz przez czarne. Gdym stał dziś na warcie, przechodził koło mnie koronel[1] wraz z gońcem generała Miramona. Doszło mnie kilka słów z ich rozmowy. Koronel wściekał się, że go wysyłają na śmierć.
— A posłaniec?
— Uspakajał, tłumacząc, że niema mowy o poważnej bitwie. Chodzi tylko o to, aby cesarz się łudził, że ma jeszcze na tyłach nieprzyjaciół zwolenników, którzy chcą walczyć w jego obronie.
— Co mu z tego przyjdzie?
— Nie wiem. Nie jestem ani generałem, ani ministrem. Rozpoczniemy atak i cofniemy się, skoro tylko zagwiżdżą kule nieprzyjacielskie.
— Śliczna misja! Mamy krzyczeć „Viva Maximiliano“ i dawać cel kulom republikanów. Mam ochotę zostać tutaj. Niech ten krzyczy, komu się to podoba.
— Boisz się?
— Nic podobnego! Ale co innego walczyć o sprawę, która ma jakieś szanse, a co innego nastawiać karku tam, gdzie wszystko stracone.
— Stracone? Mówisz o sprawie cesarza? Nie wygadaj się z tem przed koronelem, bo gotów ci kulę w łeb wpakować.
— Byłby głupcem, gdyż za prawdę nie powinno się płacić kulami.

Pah! Prawda! — Mieliśmy dotychczas pecha,

  1. Pułkownik.
53