Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

snął pięści i rzekł groźnie w kierunku domu Miramona:
— Każdy otrzymuje to, na co zasłużył. Oszukam cię za to, żeś sprowadził na cesarza nieszczęście. Zginiesz tak samo, jak on!
Nie mógł się doczekać północy. Miał wrażenie, że godziny dnia i wieczora posuwają się żółwim krokiem. Nareszcie nadeszła upragniona chwila. Podkradł się ku furcie wypadowej, otworzył cicho i, znalazłszy się poza murami, równie cicho zamknął.
Zaczął się rozglądać. Opodal stała oparta o mur jakaś postać.
— Kto tam? — szepnęła postać.
— Wysłannik Miramona — odparł również szeptem.
— Witajcie!
Postać zbliżyła się.
— Generał Velez? — zapytał pułkownik.
— Tak. A pan?
— Pułkownik Lopez.
— Ah, znam pana! Posłał mi pan niedawno przemiłą dziewczynę.
Rozległ się tłumiony śmiech generała.
— Posłałem panu dziewczynę? — zapytał Lopez ze zdumieniem. — Nie rozumiem.
— Dobrze, dobrze! Chciał ją pan zawlec do Tuli i tam powiesić.
— Ah, dajmy temu pokój!
— Miejmy nadzieję, że dziś rzec pójdzie gładziej. — Czego żąda Miramon?
— Wolności dla siebie i dla mnie.

43