Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myśleli — byle ujść z ogrodu! — — Nagle wyrósł przed nimi nowy oddział republikanów.
— Stać! Kto idzie? Dokąd? — zawołał dowódca, wyciągając szablę z pochwy.
— Czego chcecie, Orbejo? — zapytał Kurt. — Czy nie widzicie, że to spokojni obywatele.
— Obywatele? Ktoby w to uwierzył! Kimże wy jesteście?
Podszedł do Kurta. Przyjrzawszy mu się zbliska, poznał.
Ah, to wy, sennor Unger! To co innego. Czegóż chcą ci dwaj hidalgowie?
— Wracali z knajpy do domu. Przybiegli tutaj, zwabieni podejrzanemi szmerami.
— No, no. Na drugi raz lepiej siedzieć w domu, niż słuchać szmerów! Niech idą z Bogiem.
Oddalił się w kierunku ogrodu. Przybyłe posiłki waliły naprzód.
— Trzeba uciekać jak najprędzej — rzekł Kurt, ciągnąc za sobą cesarza.
Maksymiijan zatrzymał się nagle.
— Niech mnie pan zostawi — rzekł z niezwykłym spokojem. — Widzę teraz, że należało pana słuchać Niestety, nie chciałem nawet wierzyć słowom księżny Salm, która mi o panu opowiadała. Chciał mnie sennor ratować. Był pan jednak bezsilny wobec przeznaczenia, którego słuchać muszę. Teraz już za późno. Proszę przyjąć najgłębsze podziękowanie i dowidzenia! — skończył cesarz, ściskając rękę Kurta.
— Najjaśniejszy Panie, niechaj Bóg ochrania Was lepiej, niż mnie się to udało!

106