Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   80   —

miejsca, z którego nie dostrzeżony dla nikogo, możesz jednak sam widzieć.
— Wypocznij teraz, a ja się namyślę, co nam czynić należy. Allo, idź konia napoić i nakoś mu świeżej trawy!
Węglarz jeszcze się z ziemi nie podniósł, aby wykonać mój rozkaz, kiedy pies zlekka zaszczekał. Na skraju naszego wązkiego widnokręgu ukazał się jeździec, który szybko się zbliżył i przejechał obok nas galopem.
— Hallo! Czy mam go zmieść? — spytał Lindsay.
— Za żadną cenę!
— Ależ to Bebbeh!
— Zostawcie go! Nie jesteśmy skrytobójcami!
— Ale mielibyśmy konia!
— Już ja się o konie postaram.
— Hm! — uśmiechnął się. — Nie skrytobójcy, tylko rabusie! Chce kraść konie! Yes!
Pojawienie się tego Bebbeha zastanowiło mnie teraz znowu. Dlaczego swoich opuścił i dokąd dążył? Zagadka ta rozwiązała się sama może w godzinę, gdyż ten sam jeździec przejechał obok nas z powrotem, ani nie przeczuwając, żeśmy tak blizko.
— Co tam robił na dole ten drab? — spytał Lindsay.
— To posłaniec.
— Posłaniec? Od kogo?
— Od szejka Gazal Gaboyi.
— Do kogo?
— Do oddziału Bebbehów, który o półgodziny stąd w dół obsadził drogę.
— Skąd wiecie o tem?
Tak przypuszczam. Ten szejk dowiedział się w jakiś sposób, że nadjedziemy i zastawił nam drogę w dwu miejscach, aby drugi oddział pochwytał tych, którzy ujdą pierwszemu.
— Pięknie obmyślane, jeśli to prawda!
Musiałem to zbadać. Umówiliśmy się, że Anglik z węglarzem zostaną przy koniu w naszem dotychcza-