Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   61   —

ści nie zwracać niczyjej uwagi na nas, a nie mogłem puscic Kurda samego, nie przekonawszy się jeszcze, czy umie milczeć.
— Ile lat ma ten koń?
— Młody jeszcze, ma dopiero piętnaście lat.
— Pięknie. Pójdziemy go obydwaj obejrzeć, a tamci na nas zaczekają. Poszukaj miejsca, gdzieby się mogli ukryć.
W pół godziny ujrzeliśmy kilka domów w dole nad wodą.
— Oto jest — rzekł Allo. — Zaczekaj tu, ukryję twoich przyjaciół.
Poprowadził ich dalej, ale wrócił już po kilku minutach.
— Gdzie oni są?
— W gęstwinie, dokąd nikt się nie dostanie.
— Nie powiesz tym ludziom tam, kto jestem, an i dokąd jedziemy, ani że czeka tu na nas czterech ludzi.
— Panie, nie powiem ani słowa. Jesteś dla mnie taki dobry i miłuję ciebie. Nie bój się!
Zjechałem po niezbyt stromem zboczu na dół i znalazłem się niebawem przed domem, pod którego wystającym dachem wisiały rozmaite juki i siodła. Poza domem było ogrodzenie, w którem biegało kilka koni. Stary, chudy Kurd wyszedł naprzeciw nas.
— Allo, to ty? — spytał zdumiony. — Niech prorok błogosławi twe przybycie i wszelkie drogi twoje! — a cicho dodał:— Kto jest ten wielki pan?
Zapytany był na tyle polityczny, że odpowiedział mu głośno:
— Ten pan, to effendi z Kerkuk; jedzie do Kelekowy, aby się tam spotkać z baszą z Sinny. Ponieważ znam drogi, więc go prowadzę. Czy masz jeszcze tego zbędnego konia?
— Tak — odrzekł starzec z okiem zwróconem w podziwie na mego konia. — Jest tam za domem; chodź!
Nie chcąc ich samych zostawić, zsiadłem pośpie-