Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/579

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   511   —

dziny staliśmy na dziedzińcu gotowi do drogi. Było nas cztery osoby: Osko, Omar, Halef i ja. Reszta musiała zostać.
— Effendi — zapytał Isla — na jak długo cię żegnam?
— Nie wiem tego. Jeżeli zbiegów rychło dosięgniemy, powrócę, aby Baruda el Amazat sprowadzić do Edreneh. Jeżeli jednak dłużej nam będą umykać, to może nie zobaczymy się już nigdy.
— Oby Allah tego nie dopuścił! Jeżeli wrócisz teraz do twojej ojczyzny, to musisz jeszcze kiedyś przybyć do Stambułu, abyśmy znowu zobaczyli twoje oblicze. Ale twego hadżego Halefa Omara odeślesz już teraz z powrotem!
— Tam pójdę, gdzie mój effendi! — rzekł Halef. — Rozstanę się z nim dopiero wówczas, kiedy mnie od siebie napędzi.
Wtem wpuszczono trzech kawasów, przysłanych przez kadiego. Na ich widok omal nie zaśmiałem się głośno. Siedzieli na człapakach, z których żaden nie wartał ani stu piastrów. Tkwili po uszy w broni najrozmaitszej, wyglądając przytem ogromnie pokojowo.
Jeden z nich podjechał ku mnie, spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
— Effendi, czy to ty nazywasz się Kara Ben Nemzi?
— Tak, — odpowiedziałem.
— Otrzymałem rozkaz zgłoszenia się u ciebie. Ja jestem kawas-baszi.
Był to zatem najstarszy z nich.
— Czy masz przy sobie nakaz aresztowania?
— Tak, effendi.
— Czy umiecie dobrze jechać?
— Pojedziemy jak dyabli. Trudno ci będzie nadążyć.
— Bardzo mnie to cieszy. Czy wam kadi napisał, ile macie dostawać dziennie?