Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/568

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   500   —

cyanci porobili miny wielkiego rozczarowania. Starałem się więc zbliżyć do nich niepostrzeżenie, wyjąłem z sakiewki dwie złotówki i wsunąłem każdemu z nich po jednej. Musiało się to odbyć potajemnie, bo należało przypuścić, że kadi znowu postąpiłby w imię sprawiedliwości.
Obaj byli tym darem bardzo uszczęśliwieni, a mnie wydatek ten nie przyniósł żadnej szkody, ponieważ opędziłem go z pieniędzy Ali Manacha.
Posłano po policyantów, którzy niebawem przyszli. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę, skinął na mnie kadi, żebym się zbliżył do niego. Byłem ciekawy, co mi chce w zaufaniu powiedzieć.
— Effendi — rzekł — czy istotnie jesteś pewnym, że to ten derwisz ze Stambułu?
— Najzupełniej! — odrzekłem.
— Czy był przy tem, gdy cię pojmano?
— Tak, oznaczył nawet wysokość okupu, jaki miałem zapłacić.
— I zabrał ci to, co miałeś w kieszeniach?
— Tak.
— Sakiewkę także?
— Także.
Zacząłem się domyślać, o co mu idzie. Opowiadając, co mię spotkało, wspomniałem otwarcie, że znalazłem w sakiewce więcej pieniędzy, niż tam było poprzednio. Tę sumę miał na myśli kadi i zamierzał ją skonfiskować! Pytał dalej w tonie bardzo uprzejmym:
— Miał ją dzisiaj w kieszeni?
— Tak. Wyjąłem ją dzisiaj stamtąd.
— I było tam więcej pieniędzy niż przedtem?
— Były złotówki, których ja tam nie włożyłem. To prawda.
— Przyznasz więc, że nie należą do ciebie.
— Ach! A do kogoż?
— Oczywiście, że do niego, effendi!
— To mi się nie wydaje. Z jakiego powodu wkładałby pieniądze do mojej sakiewki?
— Bo mu się twoja bardziej podobała, niż jego