Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   46   —

— Mówisz to, by mię oszukać. W ten sposób nam nie ujdziecie. Jesteście Bejaci!
— Czy Bejat, Kurd albo Arab ma taką rękę? — spytałem, odrzucając burnus i podsuwając w górę szeroki rękaw.
— Biała — odrzekł. — Czy całe ciało twoje jest takie same?
— Naturalnie. Czy umiesz czytać?
— Tak — odparł z dumą.
Wyjąłem notatkę i podsunąłem mu ją.
— Czy to pismo Kurda albo Araba?
— To obce pismo.
Schowałem notatkę i wydobyłem paszport.
— Czy znasz tę pieczęć?
— Katera Allah — na Boga! To pieczęć wielkorządcy!
— A pieczęć tę musisz cenić, ponieważ jesteś wojownikiem baszy z Sulimanii, który musi słuchać sułtana. Czy wierzysz już, żem nie Bejat?
— Wierzę.
— Tak samo prawdą jest to, co ci powiedziałem o tamtych.
— Ale byliście u Bejatów!
— Spotkaliśmy ich o dzień drogi na północ stąd; przyjęli nas jako gości i powiedzieli, że jadą do Dżiafów na uroczystość. Nie wiedzieliśmy, że są nieprzyjaciółmi Bebbehów, nie przeczuwaliśmy też, że mają was napaść i obrabować. Wczoraj wieczór zasnęliśmy pod ich osłoną, ale oni wykradli się i dopiero, gdy powrócili, poznaliśmy, że spożywaliśmy chleb ze złodziejami i zbójami. Sprzeczałem się właśnie o to z chanem Hajder Mirlamem, kiedy wpadliście na nas.
— Oh! Oby dał Allah, żeby nie umknął nam Hajder Mirlam! Czy broniliście się przeciwko naszym?
— Tak. Musieliśmy, bo nas zaczepili.
— Czy zabiliście którego?
— Ani jednego.
— Przysięgnij na to!