Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   45   —

— Patrz, miałem więcej broni przy sobie, niż mogliście się spodziewać i odłożyłem ją całkiem. I ty obiecałeś mi odłożyć swoją. Od kiedy Bebbehowie są kłamcami?
— Czyż kłamię?
— A co robi pałka pod twoim płaszczem?
Poznałem po wzniesieniu odzieży na piersiach, że miał tam ukrytą maczugę. Poczerwieniał silnie, sięgnął pod płaszcz i rzucił broń poza siebie.
— Zapomniałem o tem — usprawiedliwiał się.
Okoliczność, że ją odrzucił, przekonała mię, że nie było to obliczone na jakąś chytrość względem mnie. Nie ufał mi poprostu i chciał się pokryjomu zabezpieczyć. Zacząłem:
— Tak! Teraz niech będzie pokój między nami, dopóki nie skończymy układów. Czy mi to przyrzekasz?
— Przyrzekam.
— Podaj rękę!
— Masz ją!
— Dlaczego nas ścigacie? — spytałem.
Spojrzał mi w twarz z wielkiem zdumieniem.
— Czyś ty oszalał? — zawołał. — Rabujecie nas, przechodzicie nasze granice jako zbóje i nieprzyjaciele nasi i ty się pytasz, dlaczego my was ścigamy!
— Nie przybyliśmy do was ani jako zbóje, ani jako wasi nieprzyjaciele.
Zrobił minę jeszcze bardziej zdumioną.
— Nie? Allah ’l Allah! A jednak zabraliście nasze trzody i namioty ze wszystkiem, co się w nich znajdowało!
— Mylisz się! Nie myśmy to uczynili, tylko Bejaci!
— Przecież wyście Bejaci!
— Nie! Jest nas pięciu spokojnych ludzi. Jeden z nich i ja jesteśmy wojownikami z dalekiego Frankistanu, trzeci to mój służący, urodzony Arab daleko za Mekką, a dwaj ostatni to Beni Arabowie z zachodu, którzy nigdy nie byli waszymi nieprzyjaciółmi.