Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/477

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   421   —

Należało przypuszczać na pewno, że miralaj znów kogoś przyśle, ale nie poczuwałem się do obowiązku czekania na jego posłańca i sposobiłem się do wyjścia. Zmierzałem do klasztoru derwiszów, aby pomówić z Ali Manachem. Zastałem go tak, jak wczoraj, w celi, gdzie modlił się siedząc. Usłyszawszy me pozdrowienie, podniósł wzrok; z jego miny wywnioskowałem, że wizyta moja nie była mu nieprzyjemną.
— Sallam! — podziękował. — Czy przynosisz mi znów jaki datek?
— Nie wiem jeszcze. Jak cię mam nazywać, czy Ali Manach Ben Barud el Amazat, czy en Nassr.
Jednym skokiem zerwał się z dywanu i stanął tuż przedemną.
— Pst! Zamilknij tutaj! — szepnął mi trwożliwie. — Wyjdź na cmentarz; ja tam wkrótce nadejdę!
Czułem, że wygrałem sprawę, lecz musiałem się przygotować na kilka zwrotów dyplomatycznych, jeśli nie miałem się zdradzić. Opuściłem klasztorny budynek, przeszedłem przez dziedziniec i dostałem się przez furtę w sztachetach na cmentarz.
Leżały tu setki derwiszów. Odtańczyli swoje, a teraz leżeli głowami na płytach kamiennych z turbanami nad nimi. Komedya była odegrana.
Nie zapuściłem się jeszcze daleko pomiędzy groby, kiedy ujrzałem nadchodzącego derwisza. Kroczył zatopiony pozornie w pobożnych rozmyślaniach ku oddalonemu kątowi, a ja za nim.
— Co mi masz powiedzieć? — zapytał.
Musiałem być nadzwyczajnie ostrożny, więc odrzekłem:
— Muszę cię najpierw poznać; czy można tobie zaufać?
— Zapytaj ustę[1], on mnie zna dobrze.

— Gdzie go szukać?

  1. Mistrz, władca.