Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   401   —

kapitana. Gdy ja poprowadziłem ludzi, których mogło być trzydziestu, on zatrzymał się we drzwiach. Wszystkie moje izby były właśnie pełne żołnierzy, gdy wszedł on, jako ostatni. Mimo złych schodów odbyło się wszystko bez znaczniejszego hałasu.
— Zaświecić! — rzekł.
— Czy zamknąłeś bramę na dole? — spytałem.
— Rygiel zasunięty.
— A straż tam stoi?
— Straż? — zaśmiał się. — Na co?
— Powiedziałem ci już, że dopiero od dziś tu mieszkam, nie znam więc dobrze terenu i trzeba koniecznie mieć na uwadze tę możliwość, że ci, których chcesz schwytać, rzucą się tedy na dziedziniec i umkną przez moją bramę.
— Zostaw to już mojej głowie — odrzekł z wyższością — ja wiem, co czynić!
Kiedy się już świeca paliła, postawił ją pod ścianą i rozkazał zaczynać. Przedni żołnierze podnieśli karabiny, aby kolbami rozwalić ścianę. Była to po prostu głupota, gdyż zanim się pierwszy żołnierz tam dostał, byli mieszkańcy domu już ostrzeżeni. Tylko jeden przeszedł rozsądniej na drugą stronę. Oto zaledwie padło pierwsze uderzenie, rozsunął deski, wyrwał z drzewa obydwa moje noże i przelazł. Zniknął już dawno, kiedy oficer na czele swoich pszecisnął się tam przez wyłom.
Chciałem pierwotnie sam obsadzić bramę, odstąpiłem jednak od tego, zważywszy, że nie jestem na to, żeby błędy drugich naprawiać. Wtargnąłem więc zaraz za oficerem i kapitanem na drugą stronę. W komnacie leżało sześciu do siedmiu pijanych lub odurzonych opium. Przeskoczyliśmy przez nich do pokoju bocznego i ujrzeliśmy ostatnią postać, znikającą za drugiemi drzwiami. Rzuciliśmy się za nią.
Z dołu dolatywał już także zmięszany zgiełk; to żołnierze wdarli się już i tamtędy. Izba, do której wpadliśmy, miała dwoje drzwi. Otworzyliśmy jedne i zobaczyliśmy przed sobą izbę, nie mającą już drugiego wyj-