Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   35   —

czasem przez Haddedihna w celu oświetlenia miejsca. Warta siedziała już bez broni obok reszty Bejatów. Przyprowadzeni przezemnie byli tak przygnębieni swojem nieszczęściem, że oddali mi bez oporu noże i włócznie. Oświadczyłem tym piętnastu ludziom, że tylko w tym wypadku mieliby powód się nas obawiać, gdyby chanowi przyszło do głowy dopuścić się względem nas zdrady, co się zaś tyczy zbiegłego Bebbeha, oznajmiłem, że sprowadzić im go napowrót nie mogę.
Master Lindsay kazał sobie pod moją nieobecność, o ile się to dało przy jego nieznajomości języka, wytłómaczyć Halefowi, co zaszło. Ujrzawszy mnie teraz, przystąpił i zapytał:
— Co zrobimy z tymi?...
— To się pokaże dopiero, gdy chan wróci.
— A jeśli uciekną?
— To im się nie uda; pilnujemy ich, a zresztą postawię Halefa Omara u wejścia.
— Tam? — wskazał przytem na wejście i dodał: — To nie wystarczy! — Tam jest jeszcze wyjście. Tam w tyle. Yes!
Spojrzałem w kierunku jego wyciągniętej ręki i ujrzałem przy świetle ognia wysoki złom skalisty, a przed nim krzak.
— Żartujecie, sir! — rzekłem. — Kto zdoła przejść przez tę skałę! Jest przynajmniej na pięć metrów wysoka.
Uśmiechnął się całą twarzą tak, że usta jego utworzyły słynny trapezoid, w którego czarnem wnętrzu widniały żółte zęby.
— Hm! Jesteście człowiek roztropny, ale Dawid Lindsay przecież mądrzejszy. Well!
— Wytłómaczcie się, sir!
— Idźcieno i przypatrzcie się krzakowi!
— A więc istotnie? Ależ iść tam nie mogę, bo zwróciłbym uwagę Bejatów na to wyjście, jeśli się tam rzeczywiście znajduje.
— Jest tam, jest naprawdę, master Yes!