Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   365   —

— Niechaj więc Allah pobłogosławi wnijście twoje i twoich przyjaciół!
— Tak, to przyjaciele, których ci sprowadzam ze sobą.
— Czy przybywasz w interesach do Stambułu?
— Nie. O tem pomówimy później. Czy Isla, syn serca twego, jest w Stambule, czy też w podróży?
— Jest tutaj. Dusza jego uraduje się, gdy ciebie zobaczy!
— Dozna on jeszcze innej radości. Zawołaj go!
Upłynęło kilka minut, zanim Maflej powrócił. Przyprowadził Islę Ben Mafleja, na którego widok usunąłem się cokolwiek na bok. Młodzieniec uścisnął wuja i rozglądnął się dokoła. Wzrok jego padł na Halefa; poznał go od razu.
— Allahu! Hadżi Halef Omar aga tutaj? Jesteś w Stambule! — zawołał zdumiony. — Witaj mi, sługo i opiekunie mego przyjaciela! Czy się z nim rozłączyłeś?
— Nie.
— A więc jest także w Stambule?
— Tak.
— Czemu nie przybył z tobą?
— Oglądnij się!
Isla odwrócił się i w następnej chwili zarzucił mi ramiona na szyję.
— Effendi, ty nie wiesz, jaką sprawiasz mi radość! Ojcze, przypatrz się temu człowiekowi! To Kara Ben Nemzi, effendi, o którym ci opowiadałem, a to hadżi Halef Omar aga, jego przyjaciel i sługa.
Nastąpiła scena, wobec której ukazała się łza nawet w oku Anglika. Słudzy musieli skoczyć natychmiast po fajki i kawę, a Maflej i Isla zamknęli sklep, aby nam się oddać zupełnie. Niebawem siedzieliśmy, opowiadając, na poduszkach.
— Ale jakim sposobem przybywasz razem z effendim, wuju? — pytał Isla Ben Maflej.
— Był moim gościem w Damaszku. Spotkaliśmy się na stepie i zostaliśmy przyjaciółmi.