Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   356   —

żonego konia, a wybiegłszy do wejścia, ujrzeliśmy wracającego Jakóba Afaraha. Zlazł z konia, puścił go wolno i usiadł w milczeniu na ziemi. Nie zadawaliśmy mu żadnych pytań, dopóki sam nie rozpoczął:
— Allah mię opuścił! Pomieszał mi rozum!
— Allah nie opuszcza prawego człowieka — pocieszałem go. — Schwytamy złodzieja. Wysłaliśmy już gońców do Tripoli, Biruty, Saidy, Coru i Akki.
— Dziękuję wam! Ale to nie byłoby potrzebne, gdyby mnie Allah nie opuścił. Miałem go już w ręku.
— Gdzie?
— Tam w górze, po drugiej stronie wsi Dżead. W pośpiechu wziął tu złego konia, ja zaś dosiadłem konia angielskiego effendi. Był lepszy od jego i zbliżałem się do niego coraz bardziej, pomimo że zyskał już był znaczną odległość. Pędziliśmy cwałem ku północy i przelecieliśmy jak burza przez Dżead. Byłem już tak blizko niego, że go prawie ręką mogłem dosięgnąć.
— Nie strzelałeś?
— Nie mogłem, bo wystrzeliłem już z obu lufek. W gniewie czułem się dwakroć silniejszym; chciałem go w galopie pochwycić i zrzucić z konia. Wtem dojechaliśmy do drzew orzechowych, stojących przy drodze. On zsunął się z konia, zarzucił paczkę na plecy i umknął pomiędzy drzewa. Nie mogłem ścigać go na koniu i dla tego zeskoczyłem. Pędziłem za nim daleko, ale był lepszym biegunem odemnie. Przebiegł łukiem dokoła i zawrócił na miejsce, gdzie stały konie. Dostał się do nich przedemną i dosiadł konia Anglika, pozostawiając mnie gorszego.
— A to fatalne! No i nie mogłeś go dosięgnąć?
— Próbowałem, ale się już nie udało i noc zapadała. Wróciłem do wsi, zapytałem, jak się nazywa, no i jestem tutaj. Oby Allah zamienił mu każdy ukradziony kamień w kamień strapienia!
Biedak był istotnie godzien współczucia; utracić powtórnie własność, którą się już raz miało w ręku, to było okropne!