Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   357   —

Byłem pewien, że Abrahim Mamur pojedzie do Tripoli, bo udał się na Dżead. Ponieważ mogliśmy za nim ruszyć dopiero nazajutrz rano, więc niepodobna było stanąć tam przed nim.
Jeszcze bardziej od Jakóba gniewał się Lindsay. Złościło go to w najwyższym stopniu, że ten łotr zabrał mu właśnie najlepszego konia.
— Każę go powiesić, well! — rzekł.
— Tego, który zabrał wam konia? — spytałem.
— Yes! A kogożby innego?
— Więc musicie powiesić naszego poczciwego Jakóba Afaraha.
— Afaraha? Jego? A to czemu?
— To on go zabrał, ale ten łotr był taki sprytny, że mu go spędził.
— Ah! Oh! Jakto? Opowiedzcie!
Opowiedziałem mu, jak się właściwie rzecz miała. Zamiast go jednak ułagodzić, dolałem oliwy do ognia. Zrobił minę, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem u niego i zawołał w najwyższym gniewie:
— To tak było? Straszliwe! Okropne! Ma dobrego konia i nie chwyta go! Pozwala się okpić o konia! Yes! Well!
Jakób poznał po spojrzeniach Lindsaya, że o nim mowa i domyślał się, o czem mogliśmy mówić.
— Kupię mu innego — oświadczył.
— Czego on chce? — spytał Anglik.
— Chce wam kupić innego konia.
— On? Mnie? Dawidowi Lindsayowi? Konia? Ah! coraz to lepiej! Najpierw gniewałem się, że łotr miał najlepszego; potem złościło mnie, że go nie miał, a teraz wściekam się, że chcą konia darowywać Dawidowi Lindsayowi. Nędzny kraj! Odchodzę precz; jadę do starej Anglii. Tu niema już ludzi rozumnych!
Mnie się także tak zdawało. Nie mogliśmy nic mądrzejszego uczynić, jak położyć się, aby nazajutrz rano być gotowymi do drogi.