Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   331   —

— ’s death! Kto to?
Odwrócił się, ale z otwartych na oścież ust nie wydobył ani głoski. Tak, to był ten stary, poczciwy nos ze znanym karbunkułem, niedającym teraz upaść na ziemię zsuwającym się z nosa okularom.
— No, sir — spytałem. — Czemu nie czekaliście na mnie nad kanałem Anana?
— Na Boga i wszystkie dobre duchy! — zawołał teraz. — Któż to? Wszak wy nie żyjecie!

— Tak, ale ukazuję się wam, jako widmo. Przecież nie boicie się ducha starego znajomego?
— Nie, nie!
Z temi słowy wyskoczył z jamy. Opamiętał się i objął mię obydwoma rękami.
— Żyjecie, master, żyjecie? A Halef?
— Jest także tutaj. I jeszcze dwaj inni wasi znajomi.
— Kto?
— Bill i Fred, których zabrałem od Haddedihnów.
— Ach! ach! Czy to możliwe! Byliście u Haddedihnów?
— Przeszło dwa miesiące.
— A ja... well, nie znalazłem ich!
— Kto to ten człowiek, tam koło muru?
— Mój służący; wynająłem go w Damaszku. Chodźcie, master; musimy opowiadać!
Zaprowadził mnie do otworu w murze, wszedł do środka i wyszedł stamtąd z butelką i szklanką. Było to sherry, prawdziwe, dobre sherry.
— Zaraz, tamci dwaj także muszą się napić!
Zawołałem Irlandczyków. Teraz rozegrała się prze-