Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   276   —

nie mogłem z ciężkiej strzelby strzelać swobodnie i pewnie. Całem szczęściem była w tem wszystkiem ta okoliczność, że nasze łoże boleści nie zostało przez nikogo odkryte. Kiedy się sobie pierwszy raz w strumieniu przyjrzałem, przeraziłem się na widok zarosłej brodą, trupiej głowy, szczerzącej się do mnie z dna wody. Nic dziwnego, że hyeny i szakale, przychodzące pić do strumienia zatrzymywały się i zaglądały poprzez sitowie, czy się już nadajemy do zjedzenia. Musiały się jednak zawsze oddalać z wielkim pośpiechem, gdyż Dojan nie był względem nich usposobiony gościnnie.
Pierwszą wycieczkę przedsięwziąłem do grobu Persów; był jeszcze w stanie nienaruszonym. Doszedłszy tam piechotą, siedziałem może z godzinę pod wieżą, a pełne życia obrazy zmarłych stały przed oczyma mojej duszy. Wtem Dojan, którego miałem ze sobą, zawarczał głośno. Oglądnąłem się i ujrzałem oddział złożony z ośmiu jeźdźców z kilku sokołami i sforą psów. Zauważyli mnie i zbliżyli się.
— Kto jesteś? — zapytał jeden z nich, wyglądający na dowódcę.
— Cudzoziemiec.
— Co tutaj robisz?
— Opłakuję zmarłych, których tu pochowałem.
Wskazałem przy tem na grób.
— Na jaką zmarli chorobę?
— Zostali wymordowani.
— Przez kogo?
— Przez ludzi z Persyi.
— Ach! Przez Persów i Arabów Zobeide!
— Słyszeliśmy o tem. Zabili także kilku mężczyzn, których zastali nad kanałem.
Przeląkłem się, gdyż mogła tu być mowa tylko o Lindsayu.
— Czy wiesz to napewno?
— Tak. Należymy do szczepu Szat, odprowadzaliśmy pielgrzymów do Kerbeli i tam słyszeliśmy o tem.
To było niewątpliwie kłamstwo. Szatowie mieszkają