Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   268   —

rud, by zabrać naszą broń i konie, których im się będzie zachciewać.
— Zadławię ich!
— Ty sam jeden, tylu?
— Masz słuszność, zihdi. Zresztą nie mogę cię tu zostawić samego, bo jesteś chory.
— Pójdziemy obaj.
— A umarli?
— Włożymy ich na konie, a sami będziemy szli obok.
— Na to jesteś za słaby, panie. Popatrz, jak cię zmęczyło kopanie lekkiego piasku! Nogi ci się trzęsą.
— Będą się trząść, lecz wytrzymają. Chodź!
Władowanie zwłok na konie było robotą zarazem smutną i ciężką. Ponieważ nie posiadaliśmy dość sznurów i rzemieni, musiałem pociąć na kawałki lasso, które mi tak długo w podróżach służyło. Uczyniłem to jednak bez wahania, bo pewnem było, iż ręka, co je tyle razy rzucała, zastygnie za kilka godzin. Przytwierdziliśmy zmarłych w ten sposób, że po dwoje z nich wisiało na każdym koniu; potem wzięliśmy konie za cugle i poszliśmy ku zamierzonemu celowi.
Nie zapomnę nigdy tej drogi. Gdybym nie miał wiernego Halefa przy sobie, padłbym był z dziesięć razy po drodze. Mimo wysiłków zaginały się podemną kolana za każdym krokiem. Musiałem się zatrzymywać w krótkich odstępach, aby zebrać nie nowe siły — to było już niemożliwe — lecz nową energię. Z dwu godzin jazdy zrobiło się więcej. Słońce zapadło. Zamiast konia prowadzić, wisiałem mu prawie u cugli, w ten sposób częścią ciągnął mnie kary, a częścią Halef posuwał.
Wstrzymywało nas także i to, że ostrożnie unikaliśmy wszelkiego spotkania. W końcu dostaliśmy się późnym wieczorem do wieży. Czyż spodziewałem się kiedy, że tu dokonam burzliwego żywota!
Zatrzymaliśmy się w tem samem miejscu, na którem obozowaliśmy wczoraj wieczorem. Po Angliku ani śladu nie było. Nie było także i kartki; przeczytał ją