Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   264   —

Wreszcie po długim, długim czasie dopędziliśmy karawanę. Starałem się rozróżnić poszczególne jej grupy. W ciszy przelatywaliśmy koło nich poprzez piekielne wyziewy zgnilizny, ale nie dostrzegłem tych, których szukaliśmy.
— Nie widziałeś ich, Halefle? — spytałem, kiedy dotarliśmy do czoła karawany.
— Nie.
— W takim razie jedziemy w lewo i w tym samym kierunku z powrotem. Nie mogli zboczyć na prawo. Czy widzisz ptaki nad karawaną umarłych?
— Tak, sępy, panie.
— Szukają ścierwa i wietrzą trupy. Uważaj, czy który dąży na lewo w naszym kierunku! Jestem bezsilny i muszę zdać się na ciebie.
— A jeżeli przyjdzie do walki, panie?
— Wówczas dusza moja przemoże chorobą. Naprzód!
Orszak umarłych zniknął nam z oczu na lewo. Jechaliśmy tak szybko, jak tylko mógł koń Halefa, pomimo że ja z największym trudem utrzymywałem się w siodle. Wtem wierny hadżi wskazał w górę.
— El bydż, sęp brodaty, tu w górze!
— Leci prosto, czy krąży?
— Krąży.
— Jedź tak, żebyśmy się dostali prosto pod niego. On widzi walkę lub trupy.
Upłynęło z dziesięć minut w bezwzględnej ciszy; przeczuwałem, że zbliża się rozstrzygająca chwila, a że dziś nie byłem zdolny trafić z większego oddalenia, odsunąłem strzelbę, a wziąłem do rąk i sztuciec. Zauważyłem przy tem, jak bardzo zesłabłem: ciężka dwururka, którą kierowałem pierwej z łatwością jedną ręką, ważyła teraz cetnary.
— Zihdi, tu leżą trupy! — zawołał Halef, wyciągając rękę przed siebie.
— A żywi są obok?
— Nie.