Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   230   —

Wydobyłem mój własny tytoń i wysypałem go na tacę, a kiedy fajki zadymiły, rzekł nasz gospodarz:
— Teraz chodźcie; pokażę wam mieszkanie!
Poprowadził nas na pierwsze piętro. Składało się ono z pięciu izb, z których każda zamykała się z osobna i wyłożona była dywanem w pośrodku, a wązkiemi poduszkami pod ścianami. Na poddaszu znajdowały się jeszcze dwa małe pokoje, które można było zaryglować. Mieszkanie mi się podobało, dlatego zapytałem o cenę.
— Tu niema ceny — odrzekł stary. — Musimy się uważać za ziomków, proszę więc pana, żebyś się wraz ze swoimi uważał za mego gościa.
— Nie odrzucam łaskawego zaproszenia tem bardziej, że wolno mi będzie każdej chwili zerwać umowę. Dla mnie jest główną rzeczą, żeby tutaj z dala od świata nikt na mnie nie zwracał uwagi i nie przeszkadzał.
— To ma pan tutaj w całej pełni. Jak długo zamyśla pan w moim domu pozostać?
— Niedługo niestety; najmniej cztery dni, a najdłużej dwa tygodnie. Dla wyjaśnienia pozwoli pan, że opowiem małą przygodę.
— Oczywiście; usiądźmy! Tu na górze siedzi się tak samo przyjemnie, jak na dole, a fajki palą się jeszcze.
Usiedliśmy, poczem opowiedziałem mu o naszych stosunkach, o spotkaniu z Hassanem Ardżir Mirzą tyle, ile uważałem za potrzebne. Słuchał mnie z największą uwagą, a gdy skończyłem, zerwał się i zawołał:
— Panie, może pan się śmiało do mnie sprowadzić, gdyż tu nie będzie nikogo, ktoby się wam naprzykrzał, albo was zdradził. Kiedy pan przyjdzie?
— Jutro o zmierzchu. Ale, ale zapomniałem o jednem. Mamy kilka koni i dwa wielbłądy; czy będzie tu dla nich miejsce?
— Podostatkiem. Nie widział pan jeszcze dziedzińca za domem. Część jego, nakryta dachem, wystar-