Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   228   —

— Effendi, dla mnie przynajmniej tego nie czyń, żebym cię miał widzieć w szponach szejtana!
— Cicho bądź i słuchaj! Są tam jeszcze trzy flaszki; przyniesiesz je tu na górę!
— Więc muszę słuchać, lecz Allah mi to przebaczy; nie jestem winny twego potępienia.
Wysunął się za drzwi.
— Oryginał! — zauważyłem.
— Ale wierny, chociaż nie oszczędza zapasów. Jedynie nad winem niema żadnej władzy; dostaje klucz tylko wówczas, kiedy ja się chcę napić, a skoro tylko przyniesie flaszkę, musi zaraz klucz oddać.
— To bardzo mądre urządzenie, ale...
Nie mogłem dalej mówić, gdyż właśnie wszedł grubas, sapiąc jak lokomotywa. Miał po jednej flaszce pod pachami, a trzecią w prawej ręce. Schylił się, jak tylko mógł i postawił flaszki u stóp swego pana. Musiałem się ugryźć w wargi, aby nie wybuchnąć niegrzecznym śmiechem. Dwie flaszki były zupełnie próżne, a trzecia ledwie do połowy napełniona.
Pan zmieszany spojrzał mu w oczy.
— To ma być wino? — zapytał.
— Ostatnie trzy flaszki!
— Toż one próżne!
— Bom bosz — zupełnie próżne!
— Kto wypił wino?
— Ja, effendi.
— Czyś ty zwaryował? Mnie i moim gościom wypić teraz duszkiem dwie i pół flaszki!
— Teraz? Duszkiem? O effendi, to wszystko nieprawda, tego nie zawiniłem. Piłem wino wczoraj, przedwczoraj, onegdaj, i tak dalej, ponieważ chciałem mieć szklankę codziennie.
— Złodzieju, łajdaku, zbóju! Jak wchodziłeś w te dni do piwnicy? Mam przecież dzień i noc klucz w kieszeni! A może mi go wykradałeś, gdy spałem?
— Allah’ l Allah! O ten effendi! A ja ci powiem, że jestem i pod tym względem niewinny.