Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   225   —

wadził nas do dużego pokoju. Z początku wydało mi się, że jest tapetowany na zielono, potem jednak zauważyłem, że to zielone zasłony zwieszały się z wysokich sztelarzy. Co się kryło za temi zasłonami, to odgadłem dopiero wtedy, gdy rzuciłem okiem na długi stół, który zajmował środek pokoju. Był cały pokryty książkami, a wprost naprzeciw mnie leżała otwarta stara polska biblia illustrowana. Jednym krokiem stanąłem tam, położyłem na niej rękę i zawołałem:
— Biblia! Szekspir, Montesquieu, Bousseau, Szyller, Lord Byron, Mickiewicz! Skąd się oni tu biorą!
Oto były tytuły kilku zaledwie dzieł, które zauważyłem. Stary cofnął się, a potem uderzywszy w dłonie, zapytał:
— Co! Pan mówi po niemiecku?
— Jak pan słyszy!
— Pan Niemiec?
— Tak, a pan?
— Ja jestem Polak. A ten drugi pan?
— To Anglik. Moje nazwisko....
— Proszę, teraz bez nazwisk — przerwał mi. — Zanim się nazwiemy, zapoznajmy się pierwej ze sobą!
Klasnął w ręce wedle wschodniego zwyczaju i powtórzył to jeszcze kilkakrotnie; wreszcie drzwi się otwarły i ukazała się postać tak gruba i błyszcząca od tłuszczu, jakie rzadko kiedy widywałem.
— Allah akbar, już znowu! — dobyło się stękanie z pomiędzy warg grubych, jak kiełbasy. — Czego żądasz, effendi?
— Kawy i tytoniu!
— Dla siebie tylko?
— Dla wszystkich.
— Czy dużo ziarnek?
— Wynoś się!
— Wallahi, billahi, tallahi, to dopiero effendi!
Z tem westchnieniem potoczyło się, jak kaczka, to zagadkowe stworzenie z komnaty.
— Co to za poczwara? — spytałem może trochę zbyt natrętnie.