Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   226   —

— Mój służący i kucharz.
— O joj!
— Tak, zjada i wypija większą część wszystkiego, a ja dostaję resztę.
— To prawie gorsze, niż okropność!
— Przywykłem do tego. Służył u mnie, kiedy jeszcze byłem oficerem. Nie poznasz pan po nim jego wieku; zaledwie o rok jest młodszy odemnie.
— Był pan oficerem?
— W służbie tureckiej.
— I mieszka pan teraz sam w tym domu?
— Sam!
Ciężki smutek rozpościerał się nad tym starym człowiekiem; zajął mnie.
— Mówi pan może po angielsku?
— Uczyłem się w młodości.
— Prowadźmy więc rozmowę w tym języku, żeby się mój towarzysz nie nudził!
— Chętnie! Przybywa więc pan, aby obejrzeć u mnie mieszkanie! Kto panu o mnie mówił?
— Nie o panu, lecz o pańskim domu... ten Arab, który przyprowadził nas do furty. To pański sąsiad.
— Nie znam go i nie troszczę się o nikogo. Czy pan szuka mieszkania dla siebie samego?
— Nie! Należymy do towarzystwa podróżnego, złożonego z czterech mężczyzn, dwu pań i służącej.
— Czterech mężczyzn... dwie panie... hm! To brzmi cokolwiek romantycznie!
— Tak też jest. Otrzyma pan wyjaśnienie, skoro oglądniemy mieszkanie.
— Będzie chyba za małe dla tylu osób; a otóż i kawa!
Grubas zjawił się znowu czerwony na twarzy, jak wiśnia. Na tłustych jego rękach balansowała wielka taca, na której stały trzy dymiące filiżanki. Obok tego leżał cybuch i kupka tytoniu, tak mała, że mogła wystarczyć zaledwie na jedną fajkę.