Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   209   —

Spojrzał najpierw na mnie zdumiony, potem pytająco na agę; wziąłem go jednak za ramię i pchnąłem ku miejscu, gdzie wisiały fajki na ścianie. To mu widocznie zaimponowało, gdyż pochwycił w jednej chwili dwie nałożone już fajki, wetknął je nam w usta i podał ogień.
— Teraz kawy, ale dobrej i prędko!
Zniknął znowu czemprędzej.
Usiedliśmy na poduszkach i paląc czekaliśmy, dopóki aga nie skończy czytania. Szło to dosyć powoli, ale nie z braku wprawy w czytaniu, lecz z tego powodu, że mu się treść tego pisma wydała wprost niepojętą i że nie mógł sobie całej sprawy wyjaśnić.
Był to piękny, bardzo piękny mężczyzna. Widziałem to, mając teraz dość czasu, by mu się dokładnie przypatrzyć. Ale dokoła oczu jego leżały już owe głębokie cienie, które każą wnosić o zmarnowanym czasie i siłach, a w rysach tkwiło to nieokreślone coś, które po dłuższem wpatrywaniu się działało odpychająco, Ten Selim aga nie był człowiekiem zdolnym do uszczęśliwienia Bendy.
Wtem ukazał się służący z małemi filiżankami czarnej kawy, spoczywającemi na filigranowych złotych spodeczkach w kształcie naszych czarek na jaja. Zamiast dwu przyniósł odrazu pół tuzina, aby się móc zaraz wycofać. Równocześnie zdawało się, że aga przychodzi zwolna do ładu. Zwrócił ku mnie ponure spojrzenie i zapytał:
— Jak ci na imię?
— Kara Ben Nemzi.
— A jak się zowie ten drugi?
— Dawid Lindsay Bej.
— Mam ci wydać wszystko?
— Tak powiedział mirza.
— Nie uczynię tego.
— Rób co ci się podoba; nie mam prawa ci rozkazywać.