Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   187   —

— A cóż innego? Czy zdołasz ich może nakłonić do tego, żeby mi pozwolili spokojnie odejść?
— Tak, uczynię to istotnie.
— W’ Allah! To jest... to jest... Emirze, ja nie wiem, jak to mam nazwać!
— Nazwij to deli — waryackiem. To nazwa odpowiednia, nieprawdaż?
— Nie śmiem powiedzieć „tak“, gdyż mam szacunek dla ciebie. Czy zdaje ci się istotnie, że zdołasz tych ludzi żądnych mego życia i mienia namówić do tego, żeby pozwolili mi umknąć?
— Jestem o tem przekonany; ale posłuchaj! Byłem właśnie nad rzeką i złamałem tam kilka drzewek. Gdy to ihlaci spostrzegą, pomyślą, że to Saduk uczynił. Z brzaskiem dnia pójdą dalej swoją drogą, a ja pojadę przed nimi, aby zostawiać znaki, które w błąd ich wprowadzą. Gdyby jednak przed odejściem jeszcze odkryli wasz obóz, to będziecie go bronić. Usłyszę strzały i przybędę natychmiast.
— Na co się przyda sprowadzanie ich z naszego tropu, skoro później znowu nań wpadną!
— Pozwól mi tylko działać! Poprowadzę ich tak, że z pewnością nie trafią już na nasz ślad. Czy masz przy sobie pergamin?
— Tak. Znaleźliśmy go i u Saduka, ale brak tam już kilku kartek.
— Użył ich prawdopodobnie, aby ihlatów potajemnie zawiadomić. Czy pytałeś go o to?
— Tak, lecz nie przyznaje się do niczego.
— Nie potrzeba nam jego przyznania. Daj mi jego pergamin i połóż się spać. Ja będę czuwał i obudzę was, skoro będzie czas!
Kobiety zniknęły, a mężczyźni pokładli się na spoczynek. Saduk mógł słyszeć każde słowo naszej rozmowy i musiał leżeć, jak na węglach. Zbadałem jego więzy i knebel; pierwsze były dość mocne, a knebel nie tamował oddechu.
Owinąłem się kocem, ale nie spałem.