Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   176   —

— Zostawał, aby niepostrzeżenie dawać znaki twym prześladowcom. O, to bardzo szczwany lis!
— Gdzie są znaki?
— Tu na tej wierzbie; chodź dalej! W kwadrans okazała się rzeka trzy razy tak szeroką, jak przedtem, a płytsza wskutek tego woda tworzyła bród, bardzo łatwy do przejścia. Tu zatrzymał się mirza i wskazał na młodą brzozę, złamaną tuż pod koroną.
— Może i to uważasz za znak? — spytał uśmiechając się.
Zbadałem drzewko.
— Bezwątpienia. Przypatrz się pieńkowi, a jeśli chcesz, to i innym pniom, stojącym w pobliżu. Weź na uwagę następnie kierunek wzgórz, a zobaczysz, że stroną tego miejsca, zwróconą do wiatru, może być tylko zachód. Ani północny, ani południowy, ani wschodni wiatr, nie może tu wiać tak silnie, żeby złamał koronę tego wiotkiego drzewka. A jednak jest złamana i to tak, że wskazuje na zachód. Czy ci to w oko nie wpada?
— Zapewne, emirze!
— A teraz przypatrz się miejscu złamania! Jest ono jeszcze zupełnie jasne i pochodzi tylko z czasu, w którym przechodziliście tędy. Przytem nie było w ostatnich dniach burzy tak gwałtownej, żeby mogła spowodować to złamanie. Korona wskazuje na zachód, a zatem kierunek, który wyście obrali. Chodź dalej!
— Czy przepłyniemy?
— Płynąć? A to naco?
— Tutaj przeszliśmy brodem.
— Może pływać wcale nie będzie trzeba, bo woda płytka. Puśćmy się w bród, a zobaczysz, że w tem miejscu, w którem weszliście w wodę, znowu znajdziemy znaki.
Porobiliśmy z ubrań tobołki i umieściliśmy je na głowie. Woda dochodziła nam przeważnie powyżej kolan, czasem trochę wyżej i raz tylko dosięgła mnie do pachy. Zaraz po wydostaniu się na drugą stronę, prze-