Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   164   —

— Pójdą tam, gdzie ja. Czy wolno mi zapytać, dokąd zdążasz?
— Do Hadramaut.
Hadramaut! Zelektryzowało mię to słowo. Niezbadane, niebezpieczne Hadramaut! Naraz zniknęło u mnie wszelkie osłabienie i zniechęcenie. Zacząłem się dopytywać:
— Czy ciebie tam oczekują?
— Tak, mam przyjaciela tam, którego kazałem przez posłańca zawiadomić o mem przybyciu.
— Czy mogę ci towarzyszyć do Hadramaut?
— Aż tak daleko, emirze? Takiej ofiary nie mógłbym przyjąć od najlepszego przyjaciela.
— To nie ofiara z mojej strony. Odprowadzę cię chętnie, jeżeli ci będzie przyjemnie.
— Z wdzięcznością zgadzam się, panie! Zostaniesz u nas, dopóki ci się spodoba. Muszę jednak jeszcze dodać, że przed podróżą do Hadramaut wstąpię do Kerbeli.
— Do Kerbeli? Ach, jesteśmy przy końcu miesiąca dzu ’l hedże, a moharrem się zaczyna. Dnia dziesiątego tego miesiąca odbywa się wielka pielgrzymka do tego miasta.
— Tak, hadż el mani jat[1] już dawno w drodze, a ja także dążę do Kerbeli, aby ojca pochować w miejscu mąk Hosseina. Widzisz więc, że niepodobna ci nam towarzyszyć.
— Czemu niepodobna? Czy dlatego, że jestem chrześcijanin, któremu nie wolno być w Kerbeli? Byłem już w Mekce, pomimo że dostęp dozwolony tam tylko muzułmanom.
— Rozszarpanoby cię, gdyby cię w Kerbeli poznano! — Poznano mię także w Mekce, a nie rozszarpano jednak.

— Emirze, jesteś odważny! Wiem, że ojciec mój spoczywa na ręku Allaha, czy zwłoki jego leżą w Te-

  1. Karawana umarłych.