Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   91   —

— Nie jest koniecznem dochowywać przysięgi, złożonej niewiernemu.
— Przysiągłeś także przed wiernymi; jest tu nas czterech takich!
— To mię nic nie obchodzi.
— Następnie nazwałeś mnie głupcem!
— To kłamstwo, panie!
— Powiedziałeś, że wszyscyśmy głupi, a ja najgłupszy! To prawda, ponieważ słyszały to moje własne uszy — poza obozem, gdyście grzyby krajali. Leżałem za krzakiem i przysłuchiwałem się waszej rozmowie, a potem zabrałem wam jeńców i konie. Widzisz zatem, czy istotnie jestem takim głupcem!
— Przebacz, panie!
— Nie mam nic do przebaczenia, ponieważ słowo z ust twoich nie może obrazić emira z Frankistanu. Puściłem cię wczoraj, bo żal mi cię było, a dzisiaj znowu jesteś w mym ręku. Kto z nas dwu jest rozumny? Czy ty jesteś bratem szejka Gazal Gaboyi?
— Nie.
— Hadżi Halefie, obetnij mu włosy!
To pomogło odrazu.
— Kto ci powiedział, że jestem bratem szejka?
— Ktoś, co cię zna.
— Więc powiedz, jakiego żądasz okupu?
— Chcieliście za tych dwu — wskazałem przytem na Haddedihnów — okupu; jesteście Kurdami. Ja nie biorę nigdy okupu, bo jestem chrześcijaninem. Wziąłem cię dlatego tylko do niewoli, żeby ci pokazać, że mamy więcej rozsądku, odwagi i sprytu, niż wy myślicie. Kto pierwszy spostrzegł dzisiaj, że wam uszli więźniowie?
— Szejk.
— Jak to zobaczył?
— Wszedł do swego namiotu i zauważył brak broni jeńców i własnej.
— Ja ją zabrałem.
— Sądzę, że chrześcijanin nic nie zabiera.