Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   90   —

— Nigdy! On już nie żyje, a strażnik także!
— Czemu zaraz: nie żyje?
Skoro go tylko kto dotknie, lub mu pogrozi, rozdziera gardło leżącemu pod nim człowiekowi. Wobec tego musieli go Bebbehowie zastrzelić. Gotówbym doprawdy zawrócić po tego psa, i wystawić się i na największe niebezpieczeństwo, lecz byłoby to bezcelowe niestety!
Na wieść o stracie wiernego i mądrego psa zmieszał się także Halef, a ja spędziłem resztę godzin tego dnia w głębokiem zniechęceniu. Wieczorem zatrzymaliśmy się i teraz dopiero skrępowano Bebbeha. Mimo pośpiechu zdołał Halef wpakować na luźnego konia nadpoczętego dopiero rogacza i w ten sposób mieliśmy się czem posilić.
Po posiłku wzięto jeńca na przesłuchanie. Nie przemówił dotychczas ani słówka. Znosił to wszystko oczywiście dlatego tylko z takim spokojem, że spodziewał się, iż towarzysze niebawem się pojawią, by go uwolnić.
— Słuchaj, człowiecze — zacząłem przesłuchanie. — Ktoś ty? Dżiaf czy Bebbeh?
Nie odpowiedział.
— Odpowiedz mi na pytanie!
Nie drgnął powieką.
— Halefie, zdejm mu turban i obetnij kosmyk włosów!
Jest to największa hańba, jak a może spotkać Kurda, i wogóle muzułmanina. Toteż kiedy Halef z nożem w prawej ręce sięgnął lewą do włosów, Bebbeh jął prosić:
— Panie, zostaw mi włosy! Będę odpowiadał.
— Dobrze! Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Bebbeh.
— Okłamałeś nas wczoraj!
— Wrogowi nie trzeba mówić prawdy.
Zasady twoje są łotrowskie. Zresztą zaprzysiągłeś to, co powiedziałeś, na brodę proroka!