na śmierć mordercę, który jedno tylko życie ma na sumieniu.
— Powtarzam, że człowiek, o którym pan mówi, jest członkiem dostojnej rodziny cesarskiej.
— Nic mnie to nie obchodzi! Im wyższe stanowisko, tem surowsza winna go spotkać kara. Cóżby powiedziała Austrja, gdybym nagle spadł na nią na czele wojska i chciał dowieść, że jestem lepszym władcą, niż...
Nie dokończył rozpoczętego zdania. Drzwi otworzyły się. Wszedł, a raczej wpadł przez nie jakiś człowiek, którego mundur wskazywał, że jest wysokim oficerem. Wyglądał na Meksykanina; wzrost miał średni, tuszę również średnią, cerę żółtawą, rysy twarzy ostre. Ciemne, błyszczące oczy i szybki krok, którym podszedł do Juareza, wskazywały na ognisty temperament i wielką siłę woli.
— Sennor Juarez! — zawołał, wyciągając na przywitanie obie ręce.
— Co widzę, generał Porfirio Diaz w Zacatecas! — zawołał prezydent, obejmując generała za szyję. — Przypuszczałem, że jesteś pan po tamtej stronie stolicy. Czy stało się jakieś nieszczęście?
— O nie, przeciwnie, przynoszę bardzo dobrą nowinę.
— Ah, mów, generale!
Diaz spojrzał na Kurta i Sternaua.
— To sennor Sternau i sennor Unger, dwaj moi przyjaciele. Może pan mówić wobec nich otwarcie — rzekł Juarez.
Odpowiedziawszy na ich ukłon, generał rzekł:
Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/74
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
70