Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wezbranym łzami wzruszenia. — Przedewszystkiem jednemu z was chcę odkryć swe nazwisko.
Rozejrzał się dokładnie po brodatych twarzach. Ująwszy ręce kapitana, zapytał:
— Czy starczy ci sił do wysłuchania prawdy?
— Tak.
Kurt zarzucił mu ręce na szyję i, łkając głośno, zawołał:
— Ojcze, drogi, kochany ojcze!
Przycisnął go do siebie i zaczął całować w usta, w czoło, w policzki.
Kapitan milczał. Leżał w objęciach syna napół przytomny. Pozostali milczeli również. Wreszcie Sternau przerwał ciszę głosem drżącym ze wzruszenia:
— Kurt? Czy być może? Kurt — — Unger?!
— Tak, wuju Karolu, to ja, — zapewnił Kurt. Po tych słowach położył nieprzytomnego ojca na ziemi i padł w objęcia Sternaua.
— Mój Boże, jakie szczęście, jaka łaska! — zawołał Sternau. — Nie chcę pytać, jakim cudem nas odnalazłeś i jak ci się udało nas uratować. Jedno mi tylko powiedz: co się dzieje w Reinswaldenie?
— Wszyscy żyją i wszyscy zdrowi.
Potężny Sternau, który z pośród całej gromadki zachował najwięcej siły i równowagi, padł na kolana, złożył ręce i zaczął się modlić:
— Dzięki ci, wielki Boże, zaś nas uratował po raz drugi. Jeżelibym o tem kiedykolwiek zapomniał, odtrąć mnie, gdy martwą ręką pukać będę w bramy niebieskie.
Kurta oplotły znowu czyjeś ramiona.

37