Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

da. Pozdejmował wszystkim brzęczące łańcuchy. Chcieli mu paść w objęcia, lecz oparł się temu, choć łzy radości płynęły rzęsiście z oczu.
— Jeszcze nie teraz! Jesteście wszyscy razem? A może gdzie indziej są jeszcze jacyś towarzysze niedoli?
— Jesteśmy wszyscy — potwierdził Sternau, który zachował zimną krew.
— Lecz Cortejo i Landola muszą być również tutaj.
— Ma pan rację. Są obydwaj Cortejowie, Landola oraz Józefa Cortejo.
— Chwała Bogu! Wprawdzie to dla mnie zagadka, mam jednak nadzieję, że wkrótce ją rozwiążemy. Chodźcie za mną na powietrze!
Odebrał związanemu Manfredowi wszystkie klucze, rzucił go w kąt i chwycił latarkę. Wyszedł na korytarz, za nim zaś jeńcy. Zamknął i zaryglował drzwi i ruszył na czele gromadki, trzymając się ścieżki, po której przybył z Manfredem. Poruszali się wolno, niektórzy bowiem z osłabienia słaniali się na nogach.
Im dłużej szli, tem bardziej przeczyszczało się powietrze. Kurt przystanął wreszcie w ostatniem sklepieniu. Zapalił latarkę, którą przedtem zabrał, i umieścił na belce. Przy świetle można było rozpoznać poszczególne twarze; Sternau ujął Kurta za rękę i poprosił:
— Możemy tu odpocząć, sennor! Wymień pan nam swe imię.
— Zgoda, niech się stanie, — rzekł Kurt głosem

36