Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oto jeszcze jeden policzek! — Na odgłos uderzeń i razów otworzyły się pobliskie drzwi. Stanął w nich jakiś młody człowiek, przybrany w bogaty strój meksykański, z latarką w ręku.
— Co się tu dzieje? — zapytał ze zdumieniem, widząc obydwóch zapaśników.
— Nic — odparł jeden z nich. — Chcę tylko wymierzyć temu łotrowi dziewiąty policzek.
— A ja dwunasty! — rzekł szyderczo Gerard.
— Dlaczegóż to, Sępi Dziobie? — zapytał młodzieniec ze zdumieniem.
Latarka rzucała nikłe światło, dlatego obydwa koguty nie poznały się przy jej blasku. Na dźwięk jednak nazwiska. Gerard przestał walić i zawołał:
— Co takiego? Sępi Dziób? Czy być może?
Sępi Dziób przysunął przeciwnika do światła i ryknął:
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! Jakieś czary djabelskie! Przecież to niemożliwe, abym w ciebie walił, jak w bęben.
— Nie chce mi się wierzyć, żebym cię mógł policzkować!
— Skądże przybywasz?
— Z del Erina. A ty?
— Ze stolicy.
Młody człowiek wmieszał się do rozmowy.
— Jakto? Panowie się znąją? — rzekł wesoło. — Niech mi więc będzie wolno zapytać, kim jest ten sennor i dlaczegoście panowie wybrali taką formę przywitania?
— Cóż w tem dziwnego? — odparł Sępi Dziób. —

25